W małym ciele wielka siła…
Dzień dobry.
Jest 28.02.2014r. leże na porodówce, jestem przygotowywana do cc, a z moich
oczu płynie wulkan łez. Położna i lekarz próbują mnie uspokoić i choć mam
wewnętrzny spokój to jednocześnie wszystkie emocje ze mnie wychodzą, tona
ręczników nie wystarcza, a łzy płyną i płyną. Wybiła godzina 9:50 i nagle
słyszę „ urodziła Pani Synka”. Pierwsza myśl w mojej głowie, którą wykrzyczałam
na głos to „Czy Igorek żyje!?”. Położna mówi, że żyje, a ja pytam, dlaczego nie
płacze…. Po chwili usłyszałam trzy delikatne i prawie bezgłośne stęknięcia,
których nie można nazwać płaczem. Obok mnie pełno służby medycznej, a przed
moimi oczami mignęła mała pytka. Nie widzę mojego Synka, nie mogę jego dotknąć,
słyszę tylko jakieś rozmowy lekarzy i personelu medycznego, a po chwili widzę ,
że wywożą w trybie natychmiastowym mojego wojownika. Leżę na Sali pooperacyjnej
i patrzę na wszystkie mamy, które mają przy sobie swoje maluszki. Moje serce
krwawi z rozpaczy i miłości. Stan Igusia jest ciężki, a ja mogę zobaczyć tylko Jego zdjęcia. Jest taki malutki i delikatny. Leżę i nie mogę nic zrobić, a On
kilka metrów dalej walczy o swoje życie. Nie ma żadnych szans na przeżycie,
lekarze każą przygotować się na najgorsze. Mijają godziny, rodzina może zobaczyć
mojego Synka, a ja mogę, co najwyżej zerkać na zdjęcia. Co kilka minut pytam,
co z Igusiem, jak On się czuje, czy żyje …. Jest coś po godzinie 17, a moi
bliscy odjeżdżają. Zostaje sama ze zdjęciami i modlę się o życie mojego chłopca.
Około godziny 22 ubłagałam lekarza, abym mogła zobaczyć mojego Synka.
Pielęgniarka przychodzi z wózkiem i każe mi usiąść, a ja odnajduje w sobie siły
i mówię, że szybciej dojdę na intensywną terapię. Położna przygotowuje mnie do
wizyty u mojego dziecka. Wchodzę na salę i widzę 1950g szczęścia i 47cm
miłości. Łzy napływają do oczy, On jest taki piękny, wygląda jak maleńka żabka,
jest taki kruchy, a zarazem silny. Jego serduszko walczy, bo bardzo chce żyć.
Lekarz jest w szoku, że wygrywa walkę z czasem, z godziny na godzinę jest coraz
lepiej. Mówię do Igiego, że jestem Jego Mamą, że kocham Jego nad życie. Leży w
inkubatorze, a ja przez maleńkie okienko mogę dotknąć mojej maluśkiej rączki.
Małe paluszki mają tyle siły, że mocno ściskają mój palec, a ja wiem, że
urodziłam Wojownika. Mijały minuty, godziny, doby, a On walczył i rozkochiwał
mnie w sobie coraz bardziej. Wydawałoby się, że bardziej kochać nie można, a tu
proszę do dnia dzisiejszego kocham coraz mocniej i poznaje nowe znaczenia miłości. Wpatruje się w tą maleńką istotkę i nagle otwierają się te piękne oczka. Są
większe od całego ciałka, tak to jest mój Synek, ma tak piękne i duże oczka,
które przenikają całe moje ciało. Każdego dnia poznaję jego i wierzę, że będzie dobrze. Pierwszy uśmiech! Ach, co to było za wydarzenie. Skradł moje serce po raz
kolejny i skrada je do dzisiaj z każdym uśmiechem, którego mamy więcej od Was,
bo on jest zaletą choroby genetycznej, którą posiada mój Syn. Mija 8 doba życia, a ja mogę wziąć na ręce tą maleńką kruszynkę. Nie da opisać
się tych emocji. Wyobraź sobie, że nie możesz wziąć swojego dziecka na rączki,
nie możesz przytulić, pocałować. Jakbyś się czuła?
Wtedy wygrałam swój pierwszy milion w totka! Mój Synek tuli się do mojego
serca, a ja czuję, że urodziłam się na nowo. Nadeszła 11 doba, Igi zostaje przeniesiony z inkubatora do łóżeczka. Następnego
dnia idę zabrać moje dziecko z intensywnej terapii. Zaczyna się nasze wspólne
życie razem, a nie osobno.
Po 15 dniach możemy wyjść do domku z wagą 2010g, bo w czwartej dobie waga
spadła do 1740g mimo narodzin w 37 tygodniu. Mijają dni, tygodnie, miesiące, a my jeździmy od lekarza
do lekarza, jeździmy na rehabilitacje. Mija 8 miesiąc, a rezultatów zero,
diagnoz zero, a jedyne, co słyszymy to „ Państwa dziecko będzie leżało, nic nie
da się zrobić..” Pierwsza myśl w głowie „ Szukamy innego specjalisty" i tak
trafiliśmy na najlepszą Panią neurolog. Nagle słyszymy, że wszystko jest
możliwe, że to nie jest tylko wcześniactwo, że jest jakiś większy problem.
Rozpoczynamy rehabilitację z inną rehabilitantką i nową metodą. Mijają kolejne
miesiące, a w 2015r. słyszymy diagnozę „ Zespół Wad Wrodzonych – Zespół Potocki
Lupski. Ta diagnoza stawia nowe możliwości, wiadomo, co jest, co trzeba robić,
mamy świadomość jak może być. W 16
miesiącu pojawiają się pierwsze efekty rehabilitacji i nagle nadzieja staje się
prawdą. Rosnę z każdym postępem mojego dziecka. Przewijamy się przez szpitale, różne
badania i zabiegi za nami, a dzisiaj mój Syn ma 33 miesiące. Dziś wiem, że nie
ma rzeczy nie możliwych. Trzeba brać poprawkę na to, co mówią inni, nawet
wykwalifikowani specjaliści. Iguś według lekarzy nie miał żyć, miał leżeć, miał być „wiotki
jak roślinka”, a dzisiaj?
Mam Synka, który pomimo nieuleczalnej choroby, pomimo wielu wad i chorób
walczy. Każdego dnia się rozwija i choć nigdy nie będzie w pełni zdrowy, a Jego
stan zdrowia skacze, co 5 minut to jestem dumna, że jestem Jego Mamą. Mam
największe szczęście, że to właśnie ja jestem Jego Mamą, że to właśnie On jest
moim Synem. On się nie poddał i ja się nie poddam, bo siła jest w nas, a nasza
miłość zwycięży wszystko.
„Musicie być mocni mocą miłości, która jest
potężniejsza niż śmierć… Musicie być mocni miłością, która cierpliwa jest,
łaskawa jest…”
Miłego dnia
Dorota
Dorota
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz